poniedziałek, 27 grudnia 2010

Pozdrawiamy wszystkich swiatecznie ! Wczoraj wrocilismy z Safarii,
Przyznaje, ze po kilku latach bez typowych, tradycyjnych swiat stesknilam sie troche za zapachem swiezej choinki, za kapusta switeczna, pierogami z grzybami,  barszczem, salatka swiateczna i pyszna kutia ... (jedynie nie stesknilam sie ani troche za karpiem...bleee)
Dlatego wszystkim zycze uczucia prawdziwej Tesknoty za Swietami  :)
 

 
SAFARII !
Tymczasem wracam do ostatniego watku !

Wybor agencji na safarii to kilka godzin, wytezonej pracy w upale !
Wojtek smieje sie, ze do naszych wakacji przygotowuje sie caly rok, spokojnie odpoczywajac w swoim biurze :)
Rzeczywiscie mozna wszystko zarezerwowac wczesniej w internecie lub szukac na miejscu. Dla mnie najwieksza frajda i czescia takiego wyjazdu jest wlasnie organizowanie wszystkiego na miejscu. Rozmawiasz z lokalnymi ludzmi, po pewnym czasie doskonale zaczynasz wyczuwac kto jest ucziwy a kto probuje naciagnac Cie, wtapaisz sie w lokalny klimat ! a przy okazji jest to calkiem dobre cwiczenie na rozwijanie kreatywnosci i intuicji.
Lokalni ludzie przestaja sie nam jawic jako banda ciemnoskorych drani, ktorzy probuja tylko naciagac bialych turystow, ktorych nienawidza. Spotykasz sympatycznych ludzi, ktorzy.

Safarii
Wybralismy lokalna firme Kesseybrothers.com. - firma prowadzona przez dwojke braci z kilkuletnim dosiwadczeniem. Dolaczylismy do dwoch Szwedek, studentek medycyny, ktore przyjechaly tu w ramach praktyk na 4 tygodnie z czego dwa tygodnie mialy wolnego i dwa tygodnie beda pracowaly w szpitalach. Takie wymiany sa bardzo popularne i w trakcie dalszej drogi spotkalismy kolejnych studentow medycyny z roznych stron swiata.

Park Tarangiri

Pierwszy dzien safarii rozpoczelismy od wizyty w Parku Tarangiri. Po kilkudziesieciu minutach jazdy po wyszuszonych drogach sawanny natrafilismy na pierwsza grupke zwierzat. Bylo samo poludnie, slonce wypalalo ziemie i nasze skory wiec znalezienie zweirzat nie bylo takie proste, ponad to nie jest to zoo gdzie wystarczy trafic do wlasciwego sektora i tam znalezc interesujace nas gatunki. W trakcie kolejnych kilkudziesieciu minut spotkalismy strusie w tym jeden z glowa w piachu,  afrykanskie dziki, dwie piekne zyrafy , rodzine sloni i rozne gatunki ptactwa.

Nie sadzilam , ze zobaczenie na zywo dzikich zwierzat w ich naturalnym srodowisku sprawia uczucie tak duzego szczescia i spelnienia. Jakbym dopiero co odkryla, ze ludzie to nie jedyny gatunek, ktoremu nalezy sie zemia, a zwierzeta zyja w sposob naturalny poza obszarem zoo. Poniewaz doznania sa nieznane dotychczas dlatego odczuwalam podekscytowanie dziecka, ktore wlasnie odkrylo nowy kawalek wszechswiata.

Najwiecej zwierzat spotkalismy juz w drodze powrotnej do Kempu. Pojawialy sie i znikaly po osbu stronach szosy . Raz zyrafy, za chwile zebry, w oddali widac bylo slonie. Zwierzeta spotkane przy szosie cieszyly najbardziej. :)

Kemping byl prawdziwa oaza zieleni z niezliczona iloscia ptakow spiewakow. Kazdy intonowal w innym rytmie, co prz nalozeniu sie kilkunastu roznych dawalo wrazenie goszczenia na ptasim koncercie.
Po zatymwarunki byly bardzo podstawowe, pokoje z lozkami i moskitiera a lazienka tylko albo z zimna woda albo z goraca (nic pomiedzy). Mozna bylo takze wybrac w namiocie. Dla takich ktorzy chceli wydac pow/ 300 $ za dzien od osoby czekaly warunki o wiele bardzi luksusowe :)


W kempie spotkalismy takze grupke Polakow. Nie czesto mozna tu ich spotkac, choc z rozmow z lokalnymi "artystami" dowiedzielismy , ze maja oni kilku polskich przyjaciol. Kilkoro "artystow" potrafilo wymienic trzy Polskie miasta : Warszawa, Gdansk, Krakow, znali takze kilka slow po polsku jak np." Dobra Price". ;), Dzikuje, JAKSIMASZ ? JAKTWOIIMIE, MAMSIEDOBRZY.
Pierwszy dzien w kempie to byl wieczor wigilijny wiec naszlo Nas,! kolega Arek mial przy sobie oplatek, ktorym podzielilismy sie i zaspiewalismy koledy:) .. Pozniej rozsiedlismy sie przy stolach z piwemi kolacja, przy ktorej Szwedzi, Australijczycy i Polacy rozmawiali o tym jakie potrawy sa serwowane u nich na stolach, kiedy rozdaja prezenty i dlaczego wszyscy wolimy spedzac ten czas w egzotycznych miejscach niz przy obfitych stolach swiatecznych ;)

Bylo fajnie, wszysscy byli w wieku 25-36, wszsycy z roznych kontynentow a takie podobne postrzeganie swiata. Roznice zacieraja sie miedzy ludzmi, zyjacymi tysiace kilomentrow od siebie, swiat jest skurczona pilka , a wszystkich mozna spotkac na facebooku .

Drugiego dnia odwiedzilismy NGORONGORO .
i slynny krater (swoja droga zupelnie inaczej wyobrazalam sobie krater).
W ngorongoro widzielismy te wszystkie zwierzeta, ktore mielismy obiecane, Koty, Hieny, Nosorozce, Buffalo, Hipopotamy, itd...

Kolacja i kolejnego dnia zdecydowalismy sie na zwiedzanie lokalnych wiosek.
Zrezygnowalismy z odwiedzania wioski Masajskiej z kilku powodow ( a ja przy okazji przeszlam cwiczenie opanowywania ciekawosci). Po pierwsze to straszliwie komercyjne przedsiewziecie, Po drugie oni zyja wg. strasznie drastycznych regul - szczegolnie surowych dla kobiet. Nadal obrzezaja kobietom lechtaczki a zone mozna kupic sobie jak kartofle na targu (bez wzgledu na to ile ma facet lat i ile tych zon juz ma ) za kilka koz od 5 - ....

Odwiedzilismy lokalne plemie Czaga, ktore zyje wg. w cale nie lepszych zasad, ale to byla ciekawa przechadzka. Najbiedniejsi mieszkancy, czyli zazwyczai imigranci, nie posiadajacy wlasnego poletka (ktore rdzennym mieszancom za rzadow Nyerenyere rozdawane byly za darmo, chlop dostawal tyle ziemi jak daleko rzucil kamieniem) mieli chatki ulepione z gliny lub krowich odchodow z dachem pokrytym liscmi bananowca. Trzeba przyznac , ze to niezwykle ekologiczny system zycia !. Bogatsi maja domy z czerwonej, wypalanej cegly, ktora bardzo eksponuja, nie kladac na nia tynku.

PIWO BANANOWE !

Doswiadczylismy lokalnego zwyczaju i skosztowalismy swiezo upedzonego piwa bananowego. Wygladalo to koszmarnie nieestetycznie w duzym, plastikowym kubku kazdy z nas musial saczyc lyk za lykiem, przekazujac pozniej trunek kolejnej osobie w kolejce. Piwo smakowalo pomiedzu zakwasem chlebowym a kiepsko wyrobionym zakwasem na zurek. Mniami :)

No i safari dobieglo konca, zmeczone dzieci spaly w Land Roverze w drodze powrotnej do domu - czyli do Moshi, czytajac w miedzyczasie Murakamiego. Cudnie kolysalo idealny czas i warunki na snucie zlotych nici mysli .

Droga na ZANZIBAR

Teraz to juz prawdziwy odpoczynek na wyspie, slonce, platancje przypraw i turkus. Czyli idyylla i raj.. moze ktos powie ze kicz ale za to jaki przyjemny :)

Dzis udalo sie nam bardzo dzielnie zarezerwowac bilet na autobus do stolicy Tanzanii Dar er Salam a z tamtad tylko jeszcze prom i juz na wyspie. Autobus jedzie 9 h bardzo waskimi drogami, niestety Tanzania nie a dzialajacej kolei :( , Nie mozna wsiasc w pociag i zupelnie odprezyc sie wygodnie, wsluchujac sie w rytmiczne tum tum, tum tum, tum tum ....

Owoce
Nie moge nie wspomniec o owocach : Grudzien i Styczen to czas Mango i Awakado, bosze one tu rosna przy drogach, spadaja na ziemie. Piec sztuk awocado mozna kupic za 1000 TSH ( 1400 TSH = 1 dolar).
Przy okazji poznalismy kilka gatunkow bananow, o ktorych nie mielismy pojecia ; ZIELONE - do gotowania z zupie (swoja droga bardzo dobre, lepsze niz ziemniaki) i CZERWONE  - slodkie, soczyste, lepsze niz zolte. Bylismy tez na plantacji bananow - kazde drzewo rosnie 7-12 miesiecy i rodzi tylko raz jedna galaz bananow, na ktorej ilosc jest od 70 - 100 i koniec pozniej juz nie nadaje sie do niczego. Rozmnazaja sie jednak bardzo, bardzo intensywnie podobnie jak antylopy gnu i krolki ;)

troche naszych zdjec !



czwartek, 23 grudnia 2010

Karbiu Moshi, karibu Tanzania !

Dotarlismy do Moshi zgodnie z planem w zeszly poniedzialek, przylatujac wprost na miedzynarodowe lotnisko Kilimandzaro.  Na lotnisku zaskoczyly nas wyjatkowo wyluzowane zasady obslugi pasazerow tzn wpuscili nas do kraju praktycznie bez zadnej kontroli. Wydanie wizy odbylo sie zaocznie !

Do Moshi przyjechalismy tylko w jednym celu - znalezc dobra i uczciwa oferte trekingu na Kilimandzaro.
Nastepnego dnia po przyjezdzie od rana zabralismy za szukanie biura. Moshi to male miasteczko ale pomimo to szukanie biur organizujacych dobry treking to jak wyobrazacie sobie pewne wyzwanie.
Miasteczko bardzo podobne do malego miasteczka Hinduskiego, sposob zycia ludzi, koncentracja small-biznesu na ulicy, chaotyczny ruch samochodowy, gwar i pot lejacy sie strumieniami. Momentami jest tak goraco, ze  mysli zlepiaja sie ze soba , tworzac jedna lepka mase. Taki klimat ma jednak cos niezwykle wciagajacego jak narkotyk. Po kazdym wyjezdzie nie wazne jak intensywny byl, po pewnym czasie pragnie sie kolejnego wyjazdu.


Wracam do szukania agencji trekingowej - to podobnie jak w Indiach jest wielu providerow i helpersow, ktorzy sa artystami i przy okazji zaprowadza Cie do wlasciwego biura turystycznego, ktore oferuje najlepsze trekinigi w miescie, baa w kraju (Moshi to rzeczywsicie glowny punkt wypadowy na KILI ). W ten sposob pierwszy dzien przeszlismy cale miasto i przy okazji poznajac je calkiem dobrze.Po pierwszym dniu mielismy odczucie, ze jesetsmy dalej od wyboru agencji i wyjscia na trekking niz blizej dokononania tranzakcji. Helpersi przeciagneli nas przez 10 biur, ceny roznily sie o dobre 2 -3 tys zl, choc nasze zaufanie takze malalo z kazdym kolejnym odwiedzonym. Pierwszego dnia totalnie wykonczeni upalem i wszystkim ,ktorzy chieli nam cos sprzedac, w koncu w miescie pojawilo sie swieze miesko z odciskami na stopach udalismy sie na zasluzona kolacje i spac. POLE, POLE ! (powoli, powoli) na kolacje czekalismy dobre 1,5 h, a zamowilsmy spaghetti :)



TROCHE O MOSHI !



male maisteczko u podnozy Kilimandzaro i jedno z najbogatszych w Tanaznii, poniewaz zyje z turystyki.
Ceny hoteli i jedzenia sa bardzo przystepne natomiast ceny Trekingow i Safari, Cultural Tours sa zawrotne.
Glowny skladnik cen stanowia oplaty stale, ktore pobieraja Parki oraz wynajecie Jeepow i benzyna, a odleglosci do przemierzenia sa bardzo duuuze. W zwiazku z tym , ze miasto zyje glownie z turystyki to kazdy marzy najpierw o pracy w jednym z takich biur a pozniej o zalozeniu wlasnego. Kazdy !.
Niestety takze i to miasto nie jest wolne od typowych problemow jak korupcja i uwielbienie do zarabiania na czarno bez placenia podatkow. ! Ludzie jednak sa przyjemni, otwarci, ruchliwi. muzykalni u POLE,pole, !. Na poczatku to niesamowicie drazni !. jest bardziej POLE niz w Indiach, ale po kilku dniach kurcze zaczyna sie w ten klimat wtapiac i powoli zaczelo opadac z nas europejskie napiecie a lokalni artysci przestali nas juz prowadzic za razcke do swoich sklepow.
Dobra rada, znajac nawet kilka slow Swuahili mozna zyskac sobie spokojna pogawedke bez usilnego sprzedawania lokalnych dziel.

( o wlasnie ja

TREKKING

W koncu wybralismy trekking udalo sie juz kolejnego dnia, kiedy opadly z nas emocje nagle wiedzielismy gdzie pojsc i ktora agencje wybracn  (AHSANTE TOUR i  polecamy - dobre jedzenie i fajni, zawsze un). Wybralismy agencje, ktora najbardziej dba o porterow i oficjalnie wspolpracuje z agencja, ktora ich wspiera. Porterzy to niestety tragarze, ktorzy wnosza rzeczy az do ostatniego obozu na 4600 m. Cena byla rowniez przystepna a dostalismy az grupe 10 osob (w tym 6 porterow) fajnie dopoki nie przychodzi do placenia napiwkow, ktore sa w zasadzie standardem ;).

Wybralismy 7 dniowy trekking Machame Route - lacznie droga ma prawie 70 km, i mozna ja zrobic w 6 a nawet 5 dni. Pierwsze 2 dni do wysokosci 3500 jest naprawde przyjemnie, basniowy, prastary las z paprociami i dziesiatkiem egzotycznych drzew ( nawet nie pytalismy Nelsona  nazwe wszystkich ).
Podczas drogi rozmawialismy z Nelsonem (naszym przewodnikiem) o wszystkim ; poczawszy od nadal funkcjonujacego podzialu na plemienia, przez polityke europejska i aktulna sytuacje ekonomiczna Tanzanii.
Nelson bardzo lubi Europejczykow a szczegolnie Niemcow i Anglikow, imponuje mu dziedzictwo europejskie. Tradycja plemienna jest w jego oczach nic nie warta !

Powyzej 4 tys metrow zaczely sie pierwsze problemy !. Wojtka dopadla choroba wysokosciowa i zaczelo sie juz porzadne zimno. !  Dlatego wtedy postanowilismy dodac jeden dzien (siodmy)  na aklimatyzacje.

ZIMNO !

Powyzej 4 tys, w nocy byly minusowe temperatury - spanie w namiotach bylo momentami nie do wytrzymania ! ratowaly nas butelki z goraca woda - super sprawa !

SIMBA !
Przez wszystkie dni czulam sie wysmienicie, jaka choroba wysokosciowa !, Nelson nazywal mnie SIMBA (co oznacza Lew) hmmm.

 WEJSCIE NA SZCZYT !

Na szczyt wychodzilismy o 23.00 z ostatniego obozu na wysokosci 4600 , do pokonania mielismy 1230 m.
Do snu w naszych namiotach ulozylismy sie o 18.00 ale trudno bylo nam zasnac.
Szlismy bardzo powoli, powyzej ok 5300 zaczelo mnie strasznie mdlic, z kazdymi kolejnymi metrami w gore uczucie nasilalo sie !. Do pierwszego punktu Stella POINT doszlam ledwo, zatrzymujac sie co 25 m z odruchem wymiotow. Na sam szczyt 100 m wyzej juz prawie nie pamietam ! Blask wschodzacego slonca, odbijajacego promienie od monumentalnego lodowca potegowaly uczucia szczescia i meki osiagania wytyczonych celow. Ostatnie 100 m, szlam 30 min. a zoladek wchodzil do serca, ktore sciskal z kolei niepowtarzalny widok. !

Wczoraj zeszlismy na ziemie ! jakie to niesamowite uczucie po siedmiu dniach bez wody i pradu !

Jutro juz na Safarii .. (szukanie agencji obslugujacej safarii to inna opowiesc) trzymajcie kciuki bo tym razem wybralismy mniej znanego i bardziej budzetowego operatora  !

WESOYCH SWIAT ! (HERI YA KRISMASI)

(zdjecia pokazemy za kilka dni )

sobota, 11 grudnia 2010

Przygotowania do wyjazdu - Wojtek depresja z powodu braku miejsca w plecaku !

W poniedziałek o 3 a.m. ruszamy autobusem do Laim, później S-bahnem na Lotnisko, Amsterdam i o 21.50 lotnisko Kilimandżaro a później do Moshi w Tanzanii. 


Jedziemy do Afryki chodź obecna sytuacja w mieszkaniu przypomina raczej  klimat ze stolicy Wietmanu mamy niezły Sajgon !